Jin Jun Mei czyli panta rhei…

Plan, by nie kupować nowych herbat zanim nie wykorzystam tych, będących w moim posiadaniu, miałam już od dwóch lat. Jednak jakiś bies wciąż rozniecał we mnie pragnienie posiadania wciąż nowych i nowych, prowokował nieumiarkowanie w kupowaniu i takim oto sposobem w kilku pudłach za pu erh`y robią herbaty w najmniejszym stopniu pu erh`ami nie będące, i takich nawet ambicji nie mające… Zmotywował mnie tekst Ewy, która ogłosiła zwycięstwo w walce z leżakującą, zapomnianą, marniejącą herbatą i tak oto małymi krokami staram się dopijać mumie z szafy. Na szczęście w większości te herbaty nie są wcale takie złe…

Dziś z rana, konsekwentnie robiąc herbaciane czystki, musiałam sięgnąć po paczuszkę Jin Jun Mei – herbatę, o której może nigdy bym nie usłyszała, gdyby nie Tanyang Gongfu Hong Cha, którą parę lat temu zachwycałam się nieprzyzwoicie wręcz we wszystkich możliwych miejscach, także na śp. Herbaciarzach, gdzie zdjęcie Tanyang zobaczył Jarek; wywiązała się dyskusja, padło pytanie czy znam Jin Jun Mei, bo liście bardzo podobne, odpowiedziałam, że niestety jeszcze nie miałam przyjemności… Wówczas Jarek trochę mi o Złotych Brwiach  (jedna z nazw, które słyszałam; inne to: Piękne Złote Brwi, Złote Końskie Brwi) opowiedział opisując przy tym bardzo sugestywnie wyborny smak tej herbaty. W Chinach zaliczana do herbat dla koneserów osiągała momentami oszałamiające ceny pełniąc tym samym rolę rarytasu przeznaczonego dla wybranych…Nie mogłam przestać myśleć o Jin Jun Mei…
Okazja do jej spróbowania nadarzyła się w nowootwartej wówczas Odette Tea Room w Warszawie. Dostałam tę herbatę w szklanym imbryczku z zaparzaczem, co trochę uniemożliwiło mi dokładnie przyjrzeć się listkom, ale i posmakować naparu z parzenia „wolnych” liści.

Nie było odlotu. Każdy kolejny łyk był tęsknym oczekiwaniem na ten cud opisany przez Jarka, na cud, który przyćmiłby Tanyang Gongfu Cha, ale…nic takiego się nie stało. Lekkie rozczarowanie próbowałam pokryć racjonalizowaniem o relatywizmie doznań, moim herbacianym niedoświadczeniem, w końcu obraziłam się na sklep…Jednak obiektywnie rzecz biorąc, cena jaką płaciłam za tę herbatę raczej nie dawała gwarancji na coś niezwykłego, już nie mówiąc o tym, że nie było znane miejsce produkcji tej herbaty.

A jednak czasami jest takie niespokojne, nienasycone pragnienie, by jednak szukać dalej, próbować, wypatrywać okazji czy może tym razem ta niepożegnana raz na zawsze fantazja nie znajdzie swojego pełnego odbicia w rzeczywistości…

Ponad rok temu trafiłam do berlińskiej herbaciarni Nan Nuo Shan. To tam udało mi się kupić maleńką paczuszkę Jin Jun Mei z 2016 roku. Po powrocie do domu zaparzyłam sobie tę herbatę. I nic… 😉 Zawiedziona brakiem cudów odłożyłam tę dość przyjemną, słodko-winną herbatę na inny (lepszy?) czas…

Dziś patrząc na papierowa torebkę z berlińskiej herbaciarni, z żalem uświadamiam sobie, że to przeurocze, minimalistyczne miejsce, pełne kruchych utensyliów herbacianych i spokojnej energii, którą można było spijać z każdym łykiem zamówionej herbaty, a o którym pisałam kilka tygodni temu na blogu, już nie istnieje; herbaciarnia została zamknięta z końcem ubiegłego roku…

Woda w czajniku już zawrzała, przygotowałam więc naczynia do herbaty…Trzymam w ręce ostatnie gramy Jin Jun Mei z nieistniejącej już herbaciarni i waham się… a może jednak zostawić sobie tę resztkę na lepszą okazję? A może poczekać na bardziej doniosłą chwilę? A może jak się zbierze nadobne towarzystwo? Ale czy to nie szkoda wyrzucać takie ładne opakowanie z ręcznie wypisaną nazwą herbaty i unikalną pieczątką? Takie pytania, na które do tej pory odpowiadałam „tak” spowodowały właśnie, że obrosłam w wietrzejącą herbatę… Nie szkoda herbaty?

Kiedy będzie lepsza okazja, lepszy czas? Kiedy? Może nigdy…

Suche liście Jin Jun Mei  pachną dawną słodyczą; i choć prezentują się wciąż uroczo, wyraźnie czuć, że ta herbata za długo leżała w oczekiwaniu na degustację…

Zrobiłam 5 parzeń z tej ostatniej porcji herbaty…Każde parzenie było tak samo zrównoważone, właściwie tak samo mocne, bez większych różnic w gradacji konkretnych tonów. Dominował w zapachu i smaku naparu aromat przejrzałej, lekko podwiędniętej róży; na języku dość długo utrzymywała się goryczka, która przywodziła mi na myśl herbaty assamskie…

   

I koniec. Naczynia umyte…

Panta rhei, nie tylko herbata… 😉

6 myśli na temat “Jin Jun Mei czyli panta rhei…

  1. Herbaciane mumie 😀 😀 😀

    Czasem tak jest, że coś nam nie daje spokoju, gnębi, chodzi za nami, siedzi gdzieś tam, wzywa. Podświadomość? Intuicja? „Coś” w każdym razie. Warto tego głosu czasem posłuchać, bo tak jak piszesz, może nie być lepszej okazji. Lepsza okazja jest właśnie teraz. Ładnie się pisze takie motywujące zdania, niby wszyscy o tym wiedzą, ale wdrażanie tego w życie u mnie kończy się właśnie mumifikowaniem herbat. Dobrze sobie przypomieć od czasu do czasu o takich oczywistych oczywistościach.

    Polubienie

    1. „oczywiste oczywistości” bardzo często dość szybko się zapomina 😉 Jestem za nieustannym powtarzanie a jeszcze lepiej – praktykowaniem 😉 Ty, Ewo mnie zmotywowałaś do konsekwencji… Dziękuję 🙂

      Polubienie

Dodaj komentarz